sobota, 8 września 2012

Kleo i ja. Jak szalona kotka ocaliła rodzinę – Helen Brown


źródło

Istnieje pojęcie „kotoradaru”. Jest to niesamowita umiejętność cechująca wszystkich kociarzy, polegająca na tym, że potrafią namierzyć każdego kota nawet w środku najciemniejszej nocy. Jako miłośniczka tych puchatych czworonogów również mam tą nadprzyrodzoną moc. Dzięki niej wchodząc do Zaczarowanego Królestwa Książek Empik, mało nie krzyknęłam, gdy zobaczyłam piękną okładkę, a na niej najsłodszą czarną kicię na świecie. Tym sposobem w 3 dni pochłonęłam Kleo i ja autorstwa Helen Brown.

Historia rozpoczyna się w momencie, kiedy Helen wraz z synami jedzie do swojej koleżanki by jedynie OBEJRZEĆ młode urodzone kotki. Nie ma oczywiście zamiaru przygarnąć ani jednego z nich – przecież jest zatwardziałą psiarą, a koty to dla niej jedynie problem. W wyniku jęków i błagań synów decyduje się jednak wziąć małe i chude zwierzątko do siebie do domu gdy podrośnie. Los jest jednak zupełnie nieprzewidywalny. Syn, dla którego Kleo miała być prezentem urodzinowym, ginie w wypadku. Los Helen zupełnie zmienia się, a progi jej domu przestępuje mała czarna kulka.

Książka nie jest niczym niezwykłym. Nie jest poradnikiem, ani pocieszycielem. Ma w sobie jednak coś niezwykłego. Ukazuje, jak niezwykła więź może połączyć człowieka z kotem. Obala kilka mitów na temat tego, jakie są te zwierzęta, udowadnia, że nie tylko pies jest idealnym kompanem. Historia napisana przez Helen Brown nie idealizuje jednak niczego. Daje bardzo wyraźny obraz tego, jak destrukcyjną siłą może być nawet najmniejsza kotka – skarpetki, figowce, naczynia i gumki do włosów – kryjcie się!

Autorka doskonale przemieszała wątki komediowe z tymi tragicznymi. Zastajemy bohaterkę płaczącą po stracie syna, widzimy ją w momentach kiedy najzwyczajniej nie daje już rady brnąć dalej. Częściej jednak gra z Kleo w skarpetkówkę, cieszy się, tańczy i patrzy jak rosną jej dzieci. Powieść nie jest przerysowana, nie daje czytelnikowi odczuć, że coś wydarzyć się zwyczajnie nie mogło. Nie można powiedzieć, że jest to radosna historia przepełniona idyllicznymi obrazami rodzinnego życia, tragedią jednak nie jest tym bardziej. Na 330 stronach zostało opisane prawdziwe życie u boku kota (tak, u jego boku – kot zawsze jest panem, nie myślcie nigdy inaczej). Kleo zgodnie z zapewnieniami z okładki ratuje rodzinę, nie raz wyciąga ich z dołka i popycha do tego, by myśleć bardziej pozytywnie. Nie jest może tak spektakularna w swoich działaniach, jak Koko i Yum Yum z serii Kot który… L.J. Braun, ale na wszytko znajduje swój oryginalny sposób. Kleo wychodzi chyba z założenia, że ktoś, kto ciągle poprawia zerwane zasłony, nie ma czasu na smutki.

Czytając powieść śmiałam się, ale też płakałam. Niesamowicie zżyłam się z Kleo, Helen i jej dziećmi. Nie pamiętam już kiedy czułam tak olbrzymi smutek po ukończeniu książki. Chciałam zapytać „I co? To już koniec? Co dalej? Jak sobie radzicie?!”. Wiem jednak, ze na kontynuację liczyć nie mogę. Musze jednak powiedzieć, że dawno żadna pozycja  kategorii prostych czytadeł do poduszki nie wywarła na mnie takiego wrażenie, oczywiście pozytywnego.  Helen Brown pokazała, że można napisać prostą historię, która nie będzie się dłużyć, bez dodawania do niej wydarzeń nie z tego świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz