czwartek, 19 września 2013

Krew Elfów – Andrzej Sapkowski


źródło
Pamiętam, że pierwszy raz sięgnęłam po Sapkowskiego w gimnazjum. Podkradałam książki z biblioteki, bo byłam zbyt leniwa, żeby wpisać je sobie w kartę biblioteczną. Pewnego razu trafiłam na dwa tomy opowiadań poprzedzające sagę o Wiedźminie i wsiąkłam na kilka dni. Dryfowałam radośnie pomiędzy driadami, krasnoludami i świstem srebrnego miecza, aż książki się skończyły. Przyszła kolej na Krew Elfów jednak rzuciłam ją szybko w kąt, bo nie zdołała mnie porwać tak, jak wspomniane wcześniej opowiadania. Pierwszy tom sagi wzięłam w ręce ponownie dopiero teraz, trochę z ciekawości, trochę z przekory – bo fantastykę przecież też czytam, a co!

Krew Elfów zaczyna się w momencie oblężenia Cintry przez Nilfgaardczyków. Małej biednej Ciri udaje się jakimś cudem uciec z miasta pogrążonego w wojnie. Potem odnajduje ją wiedźmin Geralt i choć początkowo wydawać by się mogło, że dziewczynka jest mu do niczego nie przydatna, zatrzymuje ją przy sobie, rozpoznając w niej dziecko przeznaczone mu prawem niespodzianki. W tym miejscu tak naprawdę zaczyna się cała historia pełna ataków, cięcia mieczem, szpiegowania i magii.

Andrzej Sapkowski zaskoczył mnie. Pamiętałam, że kiedyś Krew Elfów wydawała mi się nudna, a tym razem przeżyłam szok – historia wciągnęła mnie bez reszty, pochłonęła całkowicie swoimi mackami nieco oślizgłymi od potworów i przesiąkniętymi zapachem krwi i żelaza. Przyznam, że do tej pory nie mogę uwierzyć, że spodobała mi się książki z działu fantastyka. Ma ona jednak swoje niezaprzeczalne atuty – i nie mam tu na myśli niezwykle sugestywnych opisów Triss Merigold i Yennefer. W powieści ciągle coś się dzieje – raz razem z Ciri szkolimy się na wiedźminkę, potem nagle jesteśmy napadani przez zgraję Elfów. Sapkowski wiele razy jedynie wspomina o czymś, nigdy jednak nie zapomina, by finalnie wyjaśnić czytelnikowi sedno sprawy. Niesamowicie urozmaica tym samym całą opowieść, nie nudzi nas bohater, czy trudy jego podróży. Wspomniane retrospekcje są bardzo żywe i obrazowe – szczególnie zapadły mi w pamięci wspomnienia walki w Sodden.

W książce nie zabrakło niczego, co tak podobało mi się w opowiadaniach. Jaskier wciąż ogląda się za kobietami i na tym oglądaniu nie poprzestaje. Yennefer nadal ma cięty język i bywa zwyczajnie wredna, dodatkowo muszę przyznać, że jest jedną z tych postaci, których wyczekiwałam z upragnieniem.

Nie jest możliwe oczywiście, żebym nie miała zastrzeżeń. Inni autorzy, których czytam, przyzwyczaili mnie do tego, że powieść ma jakieś wielkie bum! Taki moment, do którego akcja się rozkręca, a po którym mknie niczym koń wyścigowy ku rozwiązaniu. W Krwi Elfów właśnie tego mi zabrakło. Choć historia wciągnęła mnie bez reszty, cały czas czekałam na jakiś moment kulminacyjny, ten niestety nie nadchodził. Może tak ma być, może w ten sposób pisane są właśnie sagi i któraś część z kolei zawiera właśnie ten wielki, upragniony moment? Nie wiem, myślę, że na Krwi Elfów moja przygoda z Białym Wilkiem się nie skończy.

Nie byłabym sobą, gdybym nie obejrzała filmu Wiedźmin podczas czytania książki. Owe cudo zostało wyreżyserowane przez Marka Brodzkiego i ujrzało światło dzienne w 2001 roku. W rolę Geralta z Rivii wcielił się Michał Żebrowski, Yennefer zagrała Grażyna Wolszczak. Tutaj zaczyna się mój cały ból odnośnie tego filmu. Postać czarodziejki została obsadzona wręcz fatalnie – wygląda pospolicie, nie jest to piękność o kształtnym biuście, fiołkowych oczach i pięknych lśniących puklach spadających na ramiona. Akcja filmu dłuży się niesamowicie, wiele scen zostało chyba nakręconych wspólnie z serialem (który jest po prostu zły), momentami miałam wrażenie, że pominięto jakieś ważne sceny, dzięki którym akcja nabrałaby płynności. Toteż filmu nie polecam, ale książkę – jak najbardziej.

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Dylematy Filolożki

Tym razem nie o książkach, ale o języku polskim, a dokładniej o moim ostatnim ciekawym odkryciu blogowym. Mam tu na myśli Dylematy Filolożki (http://filolozka.brood.pl/), czyli tę wartościową stronę internetu. Autorką całego zamieszania jest Filolożka Magda, która sama o sobie pisze tak:
„Skończyła filologię polską już jakiś czas temu, a mimo to wciąż doganiają ją dylematy i zagwozdki językowe. Blog ten prowadzi po to, aby poprawić chociaż drobny odsetek błędów...”
Blog, a może raczej strona internetowa, to skarbnica jakich mało. Magda w sposób przystępny pisze o naszym języku. Spokojnie, nie ma tu wywodów na temat Potopu, ani udowadniania jego wyższości nad wszystkim innym, co do tej pory napisano. Artykuły, a raczej krótkie notatki, skupiają się wokół języka jako takiego – przecinków, wielkich liter i błędów językowych. Tak też dowiedziałam się kiedy stawiać przecinek przed „niż”, że kocham osobę, ale kocham się z osobą. Wiem także, że do autobusu „wsiadam”, a nie „wchodzę” (mimo, że usiąść zazwyczaj się nie da). 

Autorka wszystkie sprawy wyjaśnia bardzo szybko,  mówi – jest tak i tak, inaczej nie będzie, inne formy są błędne. Bez wywodów i zbędnych ubolewań nad tym, jacy to Polacy są niewykształceni.
Nie wszystko jest jednak takie różowe, jakby się wydawało. Odkąd odkryłam blog, cierpię na paranoję i z uporem maniaka szukam błędów we wszystkim, co mi wpadnie w ręce, Pudelka jednak od razu odpuściłam, bo to pod paragrafy podchodzi czasem. Warto jest zajrzeć, bo blog uczy więcej o języku niż wszystkie moje polonistki.