wtorek, 23 października 2012

Śmierć letnią porą - Mons Kallentoft

źródło

Na Monsa Kallentofta trafiłam jeszcze w liceum podczas wycieczki do Warszawy. Próbowałam uniknąć „zwiedzania” znienawidzonej galerii handlowej – dla mnie wycieczka do opery powinna zacząć i zakończyć się w operze. Schowałam się więc w Empiku, w nadziei, że nikt mnie nie znajdzie. Na dziale kryminałów rzuciła mi się w oczy niebieska okładka „Ofiary w środku zimy” . Przedstawiała zmarznięte nogi osoby, która wyglądała na wisielca. Jako, że chowam w sobie głębokie zamiłowanie do brutalnych scen, od razu sięgnęłam po książkę. Na wypożyczenie w bibliotece musiałam co prawda trochę poczekać, lecz od razu wiedziałam, że Kallentoft będzie moją nową miłością.

Pierwsza część cyklu (który na chwilę obecną składa się z 5 części) o komisarz Malin Fors, to próba rozwiązania morderstwa Bengta Andersona, człowieka, który został znaleziony powieszony na drzewie przy jednej z szos prowadzących do Linköpingu. Drugi tom to jednak zupełnie odmienna historia. W Śmierci letnią porą przenosimy się do zupełnie innego wymiaru, w którym panuje piekło – okoliczne lasy płoną, temperatura już dawno nie była tak wysoka. Zaczynają znikać dziewczynki akurat w wieku Tove -córki głównej bohaterki. Jedna zostaje znaleziona martwa, wyszorowana do białości klorinem*, zgwałcona. Innej udaje się uciec. Nie pamięta jednak niczego, co mogłoby doprowadzić albo chociaż przybliżyć zespół śledczych do rozwiązania zagadki. 

To, co uwielbiam z książkach Kallentofta, to głębokie przestudiowanie psychiki wszystkich bohaterów. Autor wplótł w śledztwo retrospekcje dotyczące pojawiających się postaci. Dzięki temu czytelnik wie dokładnie, czemu popełnione zostało morderstwo oraz czemu właścicielka budek z lodami przy kąpieliskach tak chętnie bierze udział w gaszeniu pożarów trawiących miasto. Szwedzki pisarz czyni każdą postać soczystą i pełną. Ponadto Malin Fors nie jest antropologiem sadowym, patologiem czy lekarzem. Pracuje w policji, co odbiega od ostatnio modnej konwencji medycznej. Ma niesamowitą intuicją, jednak nie do końca potrafi podążać za jej głosem. Szuka, błądzi, zapętla się we własnych rozważaniach. Mimo tragicznych wydarzeń pozostaje także zwykłą kobietą, która nie potrafi się pogodzić z tym, z jaka łatwością rozpadło się jej małżeństwo.

Pierwsza rzecz, która bije po oczach to tytuły. Każdy to inna pora roku. Zaczynamy od zimy, poprzez lato, jesień i wiosnę. Gdy dowiedziałam się, że powstaje piąta część zaczęłam zastanawiać się w duchu jak wybrnie autor. Niedawno ukazała się „Piąta pora roku”. Jak powtarza mój tata – prosty sposób zawsze jest najlepszy.

 Mons Kallentoft ma z pewnością swój własny niepowtarzalny styl. Już po przeczytaniu pierwszych stron Ofiary w środku zimy wiedziałam, ze trzymam w rękach coś zupełnie odmiennego. Byłam głęboko przekonana, że czeka mnie zderzenie z zupełnie innym podejściem do kryminału. 

W oczy rzuca się czas, w którym opowiadane są zdarzenia. Czas teraźniejszy. Malin nie szła, a idzie. Pies nie szczekał, a szczeka. Czyż to nie banalne? Oczywiście początkowo nie mogłam się przyzwyczaić, było to drażniące do granic możliwości. Zwykle gdy zagłębiam się w  świat powieści biegam tuż obok bohatera, razem z nim kryję się w krzakach, dostaję kamieniem w głowę (czasem odnoszę wręcz wrażenie, że i mnie to zabolało). Zamiana czasu spowodowała, że unosiłam się nad wszystkim oglądając całe zamieszanie z góry. Podczas lektury prawie cała krzyczałam „Uważaj!”. Spotkałam się z tym pierwszy raz właśnie w serii o komisarz Fors i jestem szczerze zafascynowana tym, jak prosty zabieg zmienił moje postrzeganie rzeczywistości.

Nie tylko to jest swojego rodzaju podpisem autora. Kallentoft dał możliwość mówienia ofiarom. Zarówno w Ofierze… jak i Śmierci… osoba zamordowana stara się porozumieć ze światem żywych, pomóc policji dowiedzieć się prawdy, ująć sprawcę. Nadal ma w sobie zupełnie „żywe” uczucia – tęskni, czuje się samotna, odczuwa niewygodę i chłód. Dodaje to niesamowitej dynamiki całej powieści, zwłaszcza gdy ktoś potrafi zobaczyć (oczywiście oczyma wyobraźni) ducha unoszącego się nad funkcjonariuszami, który błaga o pomoc. Jeśli dorzucimy do tego np. niezwykle sugestywnie opisaną scenę, gdy martwa dziewczyna patrzy funkcjonariuszom w oczy i woła ojca, całość z pewnością wybija się na tle innych kryminałów. Mimo wszystko to nie fantastyka – żywi nie słyszą martwych, bez przesady ;)

Możliwe, że niektórzy z niespełnionych pisarzy plują sobie w brodę, że nie wpadli na tak proste rzeczy jak Kallentoft. On jednak wpadł, co czyni jego powieści naprawdę niesamowitymi i trzymającymi w napięciu. W dodatku autor jest Szwedem – a będąc Szwedem nie da się pisać źle ;)

*klorin, to (wedle mojej wiedzy) jakiś związek chloru do odkażania, podobny do naszego domestosa, jednak mocniejszy. 

2 komentarze:

  1. Da się źle pisać będąc Szwedem. Larsson to straszna kicha, a teraz dołacza do niego Kallentorf. Pretensjonalne monologi trupów, odrażająca nimofomanka w roli głównej (i "pompujący w niej" kochankowie ROTFL). Aż dziwne, ze ktoś to wydał. Prawda jest taka, ze gdyby autor NIE BYŁ Skandynawem, nikt by mu tego w Polsce nie wydał. Dno totalne.

    OdpowiedzUsuń
  2. Byłem strasznie rozczarowany "Ofiarą w środku zimy" ale postanowiłem dać Kallentoftowi i Malin Fors jeszcze jedną szansę. I to był błąd. O ile sama intryga jest ciekawa, o tyle narracja poraża wydumaną pretensjonalnością. Styl Kallentofta, to uparte pisanie w czasie teraźniejszym i nadęte, pseudopoetyckie monologi ofiar - to wszystko jest zwyczajnie niestrawne. Nie polecam.

    OdpowiedzUsuń