czwartek, 19 września 2013

Krew Elfów – Andrzej Sapkowski


źródło
Pamiętam, że pierwszy raz sięgnęłam po Sapkowskiego w gimnazjum. Podkradałam książki z biblioteki, bo byłam zbyt leniwa, żeby wpisać je sobie w kartę biblioteczną. Pewnego razu trafiłam na dwa tomy opowiadań poprzedzające sagę o Wiedźminie i wsiąkłam na kilka dni. Dryfowałam radośnie pomiędzy driadami, krasnoludami i świstem srebrnego miecza, aż książki się skończyły. Przyszła kolej na Krew Elfów jednak rzuciłam ją szybko w kąt, bo nie zdołała mnie porwać tak, jak wspomniane wcześniej opowiadania. Pierwszy tom sagi wzięłam w ręce ponownie dopiero teraz, trochę z ciekawości, trochę z przekory – bo fantastykę przecież też czytam, a co!

Krew Elfów zaczyna się w momencie oblężenia Cintry przez Nilfgaardczyków. Małej biednej Ciri udaje się jakimś cudem uciec z miasta pogrążonego w wojnie. Potem odnajduje ją wiedźmin Geralt i choć początkowo wydawać by się mogło, że dziewczynka jest mu do niczego nie przydatna, zatrzymuje ją przy sobie, rozpoznając w niej dziecko przeznaczone mu prawem niespodzianki. W tym miejscu tak naprawdę zaczyna się cała historia pełna ataków, cięcia mieczem, szpiegowania i magii.

Andrzej Sapkowski zaskoczył mnie. Pamiętałam, że kiedyś Krew Elfów wydawała mi się nudna, a tym razem przeżyłam szok – historia wciągnęła mnie bez reszty, pochłonęła całkowicie swoimi mackami nieco oślizgłymi od potworów i przesiąkniętymi zapachem krwi i żelaza. Przyznam, że do tej pory nie mogę uwierzyć, że spodobała mi się książki z działu fantastyka. Ma ona jednak swoje niezaprzeczalne atuty – i nie mam tu na myśli niezwykle sugestywnych opisów Triss Merigold i Yennefer. W powieści ciągle coś się dzieje – raz razem z Ciri szkolimy się na wiedźminkę, potem nagle jesteśmy napadani przez zgraję Elfów. Sapkowski wiele razy jedynie wspomina o czymś, nigdy jednak nie zapomina, by finalnie wyjaśnić czytelnikowi sedno sprawy. Niesamowicie urozmaica tym samym całą opowieść, nie nudzi nas bohater, czy trudy jego podróży. Wspomniane retrospekcje są bardzo żywe i obrazowe – szczególnie zapadły mi w pamięci wspomnienia walki w Sodden.

W książce nie zabrakło niczego, co tak podobało mi się w opowiadaniach. Jaskier wciąż ogląda się za kobietami i na tym oglądaniu nie poprzestaje. Yennefer nadal ma cięty język i bywa zwyczajnie wredna, dodatkowo muszę przyznać, że jest jedną z tych postaci, których wyczekiwałam z upragnieniem.

Nie jest możliwe oczywiście, żebym nie miała zastrzeżeń. Inni autorzy, których czytam, przyzwyczaili mnie do tego, że powieść ma jakieś wielkie bum! Taki moment, do którego akcja się rozkręca, a po którym mknie niczym koń wyścigowy ku rozwiązaniu. W Krwi Elfów właśnie tego mi zabrakło. Choć historia wciągnęła mnie bez reszty, cały czas czekałam na jakiś moment kulminacyjny, ten niestety nie nadchodził. Może tak ma być, może w ten sposób pisane są właśnie sagi i któraś część z kolei zawiera właśnie ten wielki, upragniony moment? Nie wiem, myślę, że na Krwi Elfów moja przygoda z Białym Wilkiem się nie skończy.

Nie byłabym sobą, gdybym nie obejrzała filmu Wiedźmin podczas czytania książki. Owe cudo zostało wyreżyserowane przez Marka Brodzkiego i ujrzało światło dzienne w 2001 roku. W rolę Geralta z Rivii wcielił się Michał Żebrowski, Yennefer zagrała Grażyna Wolszczak. Tutaj zaczyna się mój cały ból odnośnie tego filmu. Postać czarodziejki została obsadzona wręcz fatalnie – wygląda pospolicie, nie jest to piękność o kształtnym biuście, fiołkowych oczach i pięknych lśniących puklach spadających na ramiona. Akcja filmu dłuży się niesamowicie, wiele scen zostało chyba nakręconych wspólnie z serialem (który jest po prostu zły), momentami miałam wrażenie, że pominięto jakieś ważne sceny, dzięki którym akcja nabrałaby płynności. Toteż filmu nie polecam, ale książkę – jak najbardziej.

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Dylematy Filolożki

Tym razem nie o książkach, ale o języku polskim, a dokładniej o moim ostatnim ciekawym odkryciu blogowym. Mam tu na myśli Dylematy Filolożki (http://filolozka.brood.pl/), czyli tę wartościową stronę internetu. Autorką całego zamieszania jest Filolożka Magda, która sama o sobie pisze tak:
„Skończyła filologię polską już jakiś czas temu, a mimo to wciąż doganiają ją dylematy i zagwozdki językowe. Blog ten prowadzi po to, aby poprawić chociaż drobny odsetek błędów...”
Blog, a może raczej strona internetowa, to skarbnica jakich mało. Magda w sposób przystępny pisze o naszym języku. Spokojnie, nie ma tu wywodów na temat Potopu, ani udowadniania jego wyższości nad wszystkim innym, co do tej pory napisano. Artykuły, a raczej krótkie notatki, skupiają się wokół języka jako takiego – przecinków, wielkich liter i błędów językowych. Tak też dowiedziałam się kiedy stawiać przecinek przed „niż”, że kocham osobę, ale kocham się z osobą. Wiem także, że do autobusu „wsiadam”, a nie „wchodzę” (mimo, że usiąść zazwyczaj się nie da). 

Autorka wszystkie sprawy wyjaśnia bardzo szybko,  mówi – jest tak i tak, inaczej nie będzie, inne formy są błędne. Bez wywodów i zbędnych ubolewań nad tym, jacy to Polacy są niewykształceni.
Nie wszystko jest jednak takie różowe, jakby się wydawało. Odkąd odkryłam blog, cierpię na paranoję i z uporem maniaka szukam błędów we wszystkim, co mi wpadnie w ręce, Pudelka jednak od razu odpuściłam, bo to pod paragrafy podchodzi czasem. Warto jest zajrzeć, bo blog uczy więcej o języku niż wszystkie moje polonistki.  

piątek, 14 grudnia 2012

Kwiaty na poddaszu - Virginia C. Andrews


źródło
Kwiaty na poddaszu autorstwa Virginii C. Andrews to jedna z tych książek, które zaraz po wydaniu odbiły się głośnym echem w czytelniczym świecie. Książka ta, jak również jej kolejne cztery części, poruszały wiele tematów tabu, na czele z kazirodztwem. Kwiaty… doczekały się nawet ekranizacji, może nawet bardziej znanej niż książka. Myślę jednak, że nie szybko obejrzę film, biorąc pod uwagę wrażenie, jakie wywarła na mnie powieść. 

Fabuła toczy się wokół rodzeństwa Dollangangerów, które poznajemy w momencie, gdy traci ojca w wypadku samochodowym. Ich matka nie mając żadnego wykształcenia czy majątku, zmuszona jest szukać pomocy u swoich rodziców. Po przybyciu do ich luksusowej posiadłości czwórka rodzeństwa – Christopher, Carrie, Cory i Cathy - zostaje niespodziewanie zamknięta w ciasnym pokoju. Mają zachowywać się cicho i czekać na śmierć pana domu. Nic nie przychodzi jednak szybko. 

Książka faktycznie porusza wiele tematów, o których wcześniej nikt nie ośmielił się pisać. Znajdziemy tu wątki kazirodcze, morderstwo, wieloletnie pozostawanie w zamknięciu i babcię heretyczkę. Okazuje się, że matka może bardziej kochać pieniądze niż własne dzieci, że gotowa jest zrobić wszystko by zdobyć spadek. Dodatkowo Virginia C. Andrews postanowiła pokazać wszystkim, jak bardzo siostra może pociągać własnego brata i co ten gotowy jest zrobić, by ją zdobyć (tu historia w sumie zatacza koło). W książce babcia nie piecze ciasteczek i nie robi szalików na drutach. Jest pozbawioną uczuć starą kobieta, która chce zniszczyć w imię wiary i Boga wszystko co piękne,

Czy tyle nieszczęść na raz to mimo wszystko nie przesada? Rozumiem, że powieści tego typu opisują wydarzenia niesamowite, normalnie jednak jesteśmy w stanie uwierzyć, że coś takiego mogło mieć miejsce. Czytając kwiaty na poddaszu zastanawiałam się ciągle co JESZCZE czeka te biedne dzieci. Autorka miała chyba zbyt wiele pomysłów i chcąc je zebrać w jedno dzieło uzyskała efekt przesytu u czytelnika. Przy tej książce dzieła z gatunku SF wydają się bardzo bliskie spełnienia.

Kwiaty… można by z powodzeniem rozbić na dwa, a może nawet trzy tomy. Mimo tego książka ma w sobie coś, co nie pozwala się od niej oderwać. To chyba najbardziej wciągająca, a zarazem najbardziej przekombinowana książka z tych, które miałam w rękach.  Z jednej strony wywołuje dużo emocji, porusza tematy, których próżno szukać w innych bestsellerach, z drugiej jest naprawdę kiepska pod względem jakości. Według mnie pozycję można włożyć gdzieś między „można przeczytać” a „czytać nie trzeba”. 

środa, 28 listopada 2012

Śmierć za dnia/ Dzień śmierci - Kathy Reichs


źródło
Śmierć za dnia (wydana także jako Dzień śmierci) to druga książka Kathy Reichs, która została ukazała się dość dawno, bo w 1999 roku. Znowu mamy do czynienia z doktor antropologii Temperance Brennan, która próbuje rozwikłać kolejne morderstwo. A może to nie tylko „przypadek podobny do wszystkich”? Tym razem Kathy Reichs postanowiła zaskoczyć czytelnika.

Książka rozpoczyna się w momencie, gdy dr. Brennan szuka grobu zakonnicy, siostry Elisabeth Nicolet, która ma zostać kanonizowana.  Miłośnicy zbrodni sprzed lat będą zawiedzeni, ponieważ jest to jedynie motyw poboczny. Główna bohaterka zostaje oderwana od prac wykopaliskowych, kiedy w okolicy Montrealu spłonął dom, a w nim dwoje ludzi. W piwnicy znajduje kolejne szczątki, a w szopie stojącej obok, jeszcze bardziej makabryczne znalezisko  - zwłoki małżeństwa i ich dwójki malutkich dzieci. Próbując dowiedzieć się o ofiarach jak najwięcej, Temperance i jej partner, detektyw Ryan, wpadają w wir śledztwa, które doprowadza ich do pewnej sekty. 

Niektórzy być może stwierdzą, że jest to fabuła jak każda inna. Mamy morderstwo, krótki wątek miłosny, bohatera w tarapatach i mnóstwo przenikliwych umysłów. Kathy Reichs wyszła jednak poza tą konwencję. Z jednej strony mamy podejrzaną sektę, która chce by ludzie oderwali się od życia w metropoliach i ratowali świat przed upadkiem. Z drugiej są morderstwa, które wydają się mieć ze sobą dużo wspólnego. Do ostatnich stron nie wiadomo, o co w tym wszystkim chodzi, czytelnik łączy podświadomie wszystkie fakty, które zdają się współgrać, jednak tak samo jak bohaterowie powieści nie jest pewien, czy jego przypuszczenia są słuszne.

W porównaniu z pierwsza książką autorki – Déjà Dead– ta wyszła znacznie lepiej. Śledztwo toczy się na wielu płaszczyznach. Bohaterka w tle zmaga się z niejasną dokumentacja na temat siostry Nicolet, próbuje odkryć kim naprawdę są członkowie sekty, rozwiązuje niezwykle zawiłą sprawę kilku powiązanych ze sobą morderstw.  Ponadto tym razem relacje między postaciami są dużo bardziej wyraziste – w pierwszej części nie do końca dało się stwierdzić, kto jest po czyjej stronie. W Śmierci za dnia pojawiają się również zupełnie nowe postacie, ludzie często zmieniają miejsce pobytu, scenerię, a nawet klimat. Bez wątpienia wnosi to pewien powiew świeżości. To dopiero drugi tom cyklu, a mimo to już mogę powiedzieć, że warto sięgnąć po dzieła Kathy Reichs. Na moim nocnym stoliku leży już kolejna część i tylko czeka, bym ją wzięła w ręce. Z pewnością to zrobię, bo jestem głęboko przekonana, że Śmiertelne decyzje również mnie pozytywnie zaskoczą.  

wtorek, 23 października 2012

Śmierć letnią porą - Mons Kallentoft

źródło

Na Monsa Kallentofta trafiłam jeszcze w liceum podczas wycieczki do Warszawy. Próbowałam uniknąć „zwiedzania” znienawidzonej galerii handlowej – dla mnie wycieczka do opery powinna zacząć i zakończyć się w operze. Schowałam się więc w Empiku, w nadziei, że nikt mnie nie znajdzie. Na dziale kryminałów rzuciła mi się w oczy niebieska okładka „Ofiary w środku zimy” . Przedstawiała zmarznięte nogi osoby, która wyglądała na wisielca. Jako, że chowam w sobie głębokie zamiłowanie do brutalnych scen, od razu sięgnęłam po książkę. Na wypożyczenie w bibliotece musiałam co prawda trochę poczekać, lecz od razu wiedziałam, że Kallentoft będzie moją nową miłością.

Pierwsza część cyklu (który na chwilę obecną składa się z 5 części) o komisarz Malin Fors, to próba rozwiązania morderstwa Bengta Andersona, człowieka, który został znaleziony powieszony na drzewie przy jednej z szos prowadzących do Linköpingu. Drugi tom to jednak zupełnie odmienna historia. W Śmierci letnią porą przenosimy się do zupełnie innego wymiaru, w którym panuje piekło – okoliczne lasy płoną, temperatura już dawno nie była tak wysoka. Zaczynają znikać dziewczynki akurat w wieku Tove -córki głównej bohaterki. Jedna zostaje znaleziona martwa, wyszorowana do białości klorinem*, zgwałcona. Innej udaje się uciec. Nie pamięta jednak niczego, co mogłoby doprowadzić albo chociaż przybliżyć zespół śledczych do rozwiązania zagadki. 

To, co uwielbiam z książkach Kallentofta, to głębokie przestudiowanie psychiki wszystkich bohaterów. Autor wplótł w śledztwo retrospekcje dotyczące pojawiających się postaci. Dzięki temu czytelnik wie dokładnie, czemu popełnione zostało morderstwo oraz czemu właścicielka budek z lodami przy kąpieliskach tak chętnie bierze udział w gaszeniu pożarów trawiących miasto. Szwedzki pisarz czyni każdą postać soczystą i pełną. Ponadto Malin Fors nie jest antropologiem sadowym, patologiem czy lekarzem. Pracuje w policji, co odbiega od ostatnio modnej konwencji medycznej. Ma niesamowitą intuicją, jednak nie do końca potrafi podążać za jej głosem. Szuka, błądzi, zapętla się we własnych rozważaniach. Mimo tragicznych wydarzeń pozostaje także zwykłą kobietą, która nie potrafi się pogodzić z tym, z jaka łatwością rozpadło się jej małżeństwo.

Pierwsza rzecz, która bije po oczach to tytuły. Każdy to inna pora roku. Zaczynamy od zimy, poprzez lato, jesień i wiosnę. Gdy dowiedziałam się, że powstaje piąta część zaczęłam zastanawiać się w duchu jak wybrnie autor. Niedawno ukazała się „Piąta pora roku”. Jak powtarza mój tata – prosty sposób zawsze jest najlepszy.

 Mons Kallentoft ma z pewnością swój własny niepowtarzalny styl. Już po przeczytaniu pierwszych stron Ofiary w środku zimy wiedziałam, ze trzymam w rękach coś zupełnie odmiennego. Byłam głęboko przekonana, że czeka mnie zderzenie z zupełnie innym podejściem do kryminału. 

W oczy rzuca się czas, w którym opowiadane są zdarzenia. Czas teraźniejszy. Malin nie szła, a idzie. Pies nie szczekał, a szczeka. Czyż to nie banalne? Oczywiście początkowo nie mogłam się przyzwyczaić, było to drażniące do granic możliwości. Zwykle gdy zagłębiam się w  świat powieści biegam tuż obok bohatera, razem z nim kryję się w krzakach, dostaję kamieniem w głowę (czasem odnoszę wręcz wrażenie, że i mnie to zabolało). Zamiana czasu spowodowała, że unosiłam się nad wszystkim oglądając całe zamieszanie z góry. Podczas lektury prawie cała krzyczałam „Uważaj!”. Spotkałam się z tym pierwszy raz właśnie w serii o komisarz Fors i jestem szczerze zafascynowana tym, jak prosty zabieg zmienił moje postrzeganie rzeczywistości.

Nie tylko to jest swojego rodzaju podpisem autora. Kallentoft dał możliwość mówienia ofiarom. Zarówno w Ofierze… jak i Śmierci… osoba zamordowana stara się porozumieć ze światem żywych, pomóc policji dowiedzieć się prawdy, ująć sprawcę. Nadal ma w sobie zupełnie „żywe” uczucia – tęskni, czuje się samotna, odczuwa niewygodę i chłód. Dodaje to niesamowitej dynamiki całej powieści, zwłaszcza gdy ktoś potrafi zobaczyć (oczywiście oczyma wyobraźni) ducha unoszącego się nad funkcjonariuszami, który błaga o pomoc. Jeśli dorzucimy do tego np. niezwykle sugestywnie opisaną scenę, gdy martwa dziewczyna patrzy funkcjonariuszom w oczy i woła ojca, całość z pewnością wybija się na tle innych kryminałów. Mimo wszystko to nie fantastyka – żywi nie słyszą martwych, bez przesady ;)

Możliwe, że niektórzy z niespełnionych pisarzy plują sobie w brodę, że nie wpadli na tak proste rzeczy jak Kallentoft. On jednak wpadł, co czyni jego powieści naprawdę niesamowitymi i trzymającymi w napięciu. W dodatku autor jest Szwedem – a będąc Szwedem nie da się pisać źle ;)

*klorin, to (wedle mojej wiedzy) jakiś związek chloru do odkażania, podobny do naszego domestosa, jednak mocniejszy. 

sobota, 8 września 2012

Kleo i ja. Jak szalona kotka ocaliła rodzinę – Helen Brown


źródło

Istnieje pojęcie „kotoradaru”. Jest to niesamowita umiejętność cechująca wszystkich kociarzy, polegająca na tym, że potrafią namierzyć każdego kota nawet w środku najciemniejszej nocy. Jako miłośniczka tych puchatych czworonogów również mam tą nadprzyrodzoną moc. Dzięki niej wchodząc do Zaczarowanego Królestwa Książek Empik, mało nie krzyknęłam, gdy zobaczyłam piękną okładkę, a na niej najsłodszą czarną kicię na świecie. Tym sposobem w 3 dni pochłonęłam Kleo i ja autorstwa Helen Brown.

Historia rozpoczyna się w momencie, kiedy Helen wraz z synami jedzie do swojej koleżanki by jedynie OBEJRZEĆ młode urodzone kotki. Nie ma oczywiście zamiaru przygarnąć ani jednego z nich – przecież jest zatwardziałą psiarą, a koty to dla niej jedynie problem. W wyniku jęków i błagań synów decyduje się jednak wziąć małe i chude zwierzątko do siebie do domu gdy podrośnie. Los jest jednak zupełnie nieprzewidywalny. Syn, dla którego Kleo miała być prezentem urodzinowym, ginie w wypadku. Los Helen zupełnie zmienia się, a progi jej domu przestępuje mała czarna kulka.

Książka nie jest niczym niezwykłym. Nie jest poradnikiem, ani pocieszycielem. Ma w sobie jednak coś niezwykłego. Ukazuje, jak niezwykła więź może połączyć człowieka z kotem. Obala kilka mitów na temat tego, jakie są te zwierzęta, udowadnia, że nie tylko pies jest idealnym kompanem. Historia napisana przez Helen Brown nie idealizuje jednak niczego. Daje bardzo wyraźny obraz tego, jak destrukcyjną siłą może być nawet najmniejsza kotka – skarpetki, figowce, naczynia i gumki do włosów – kryjcie się!

Autorka doskonale przemieszała wątki komediowe z tymi tragicznymi. Zastajemy bohaterkę płaczącą po stracie syna, widzimy ją w momentach kiedy najzwyczajniej nie daje już rady brnąć dalej. Częściej jednak gra z Kleo w skarpetkówkę, cieszy się, tańczy i patrzy jak rosną jej dzieci. Powieść nie jest przerysowana, nie daje czytelnikowi odczuć, że coś wydarzyć się zwyczajnie nie mogło. Nie można powiedzieć, że jest to radosna historia przepełniona idyllicznymi obrazami rodzinnego życia, tragedią jednak nie jest tym bardziej. Na 330 stronach zostało opisane prawdziwe życie u boku kota (tak, u jego boku – kot zawsze jest panem, nie myślcie nigdy inaczej). Kleo zgodnie z zapewnieniami z okładki ratuje rodzinę, nie raz wyciąga ich z dołka i popycha do tego, by myśleć bardziej pozytywnie. Nie jest może tak spektakularna w swoich działaniach, jak Koko i Yum Yum z serii Kot który… L.J. Braun, ale na wszytko znajduje swój oryginalny sposób. Kleo wychodzi chyba z założenia, że ktoś, kto ciągle poprawia zerwane zasłony, nie ma czasu na smutki.

Czytając powieść śmiałam się, ale też płakałam. Niesamowicie zżyłam się z Kleo, Helen i jej dziećmi. Nie pamiętam już kiedy czułam tak olbrzymi smutek po ukończeniu książki. Chciałam zapytać „I co? To już koniec? Co dalej? Jak sobie radzicie?!”. Wiem jednak, ze na kontynuację liczyć nie mogę. Musze jednak powiedzieć, że dawno żadna pozycja  kategorii prostych czytadeł do poduszki nie wywarła na mnie takiego wrażenie, oczywiście pozytywnego.  Helen Brown pokazała, że można napisać prostą historię, która nie będzie się dłużyć, bez dodawania do niej wydarzeń nie z tego świata.

środa, 25 lipca 2012

Déjà Dead/ Zapach śmierci - Kathy Reichs


źródło

Mam taką manię, że nie jestem w stanie poznać autora inaczej, niż zaczynając od jego pierwszej książki. Tak poznałam między innymi Stephena Kinga, ale i Kathy Reichs, która jest moim najnowszym odkryciem. Na książkę tej autorki natknęłam się w Empiku, gdzie potrafię przesiadywać godzinami i przepraszać książki za to, że nie mogę ich zabrać. W oczy rzuciło mi się 206 kości, dwunaste już dzieło autorki. W tym momencie coś mnie tknęło, bo wiedziałam, że już gdzieś słyszałam jej nazwisko. Sięgnęłam jednak po Déjà Dead, pierwszą część cyklu, wydaną w 1997.

Déjà Dead, znana też jako Zapach Śmierci, opowiada o młodej pani antropolog  Temperance Brennan pracującej w prowincji Quebec (gdzieś w Kanadzie). Tempe, jak zwą ją koledzy, współpracuje z policją pomagając rozwiązywać wszelakie sprawy, w których trup ściele się gęsto i często. Trafia na przypadek, w którym kobiety okaleczane są nadzwyczaj brutalne, a następnie porzucane lub zakopywane. W tym momencie zaczyna się cała historia.

Pierwsze skrzypce w całej powieści gra  niesamowity instynkt bohaterki. Pozwala ona swoim myślom spokojnie krążyć, by pomysł, który kłębi się gdzieś z tyłu głowy mógł wreszcie nabrać jakiś realnych kształtów. Ponadto  Temperance myli się, czasem chwyta błędny trop, podąża za czymś, co do niczego nie prowadzi. Zawsze jednak w porę powraca na właściwą ścieżkę. Nie jest to kolejna bohaterka rodem z CSI. Nie ma tego niesamowitego daru, który pozwala jej dokładnie namierzyć miejsce, gdzie w mieszkaniu ofiary sprawca porzucił kawałek swojego DNA, a to właśnie dodaje całej fabule autentyczności. Co więcej akcja toczy się gdzieś około 1995 roku, przez co śledczy nie mają dostępu do elektroniki najwyższych lotów, a komputery raz działają, a raz nie. Wszystko to sprawia, że bohaterka wykreowana przez Kathy Reichs musi wykazać się doświadczeniem i talentem by osiągnąć cel, a nie jedynie wpisać dane w jedno z tych nowoczesnych urządzeń i wydrukować wynik na czymś przypominającym paragon.

To nie koniec zalet. Autorka jest prawdziwym antropologiem, przez co bohaterka, którą stworzyła, dokładnie wie co robi. Nie ma tu bredni ani banałów. Wszystko, co robi Tempe, jest dokładnie opisane i wyjaśnione czytelnikowi. Bohaterka widzi, jak prowadzono linię cięcia przez staw, wie, że rękę odpiłowano, a nie odcięto.  Nie pomija żadnych znaczących szczegółów. Jestem absolutnie przekonana, że jeśli w którejś z następnych części będzie miała do czynienia z wisielcem, na pewno nie będzie on miał spokojnej i uśmiechniętej twarzy.

Książka ma tez swoje mankamenty. Cała fabuła oparta jest na tym samym schemacie, co większość kryminałów. Fakt, jest o wiele bardziej realistyczna i lepiej skonstruowana niż przeciętnie, jednak model pozostaje modelem. Zwykle historia toczy się po wyznaczonym torze – bohater zaczyna widzieć znaczące rzeczy, jednak jego współpracownicy dostrzegają w tym jedynie zbieg okoliczności, dopiero z  czasem zaczynają we wszystkim zauważać pewną prawidłowość . Poszukiwania nabierają na obu płaszczyznach szybszego tempa, jednak bohater wpada w tarapaty. Na szczęście współpracownicy w porę zjawiają się ratując mu skórę, przestępstwo zostaje rozwiązane. Na tej samej bazie zbudowane jest także Déjà Dead, co absolutnie nie zmienia faktu, że książka wyróżnia się trochę spośród innych. Nie ma jedna co narzekać, może to jedynie wina tego, że powieść jest debiutem?

Na początku wspomniałam, że skądś kojarzyłam nazwisko autorki. Skąd? Na podstawie książek tej właśnie autorki powstał mój ukochany serial Kości (w którym  Temperance Brennan pisze w jednym odcinku książkę, której główna bohaterka nazywa się… Kathy Reichs - przyznam, że pomysłowo). Po przeczytaniu pierwszej części i obejrzeniu wszystkich 7 sezonów musze jednak zaznaczyć, że stwierdzenie „na podstawie” jest tu bardzo naciągane. Jedynym podobieństwem w obu historiach są personalia bohaterki, jej zawód oraz wyraźna chemia miedzy nią a przystojnym detektywem, z którym pracuje. I tyle. Losy postaci są zupełnie odmienne, podobnie jak ich usposobienie, charakter czy to, co przeżyli w przeszłości. Możliwe, że wszystko zmieni się w następnych tomach. Jedno jest pewne – po kolejną część – Dzień śmierci – na pewno sięgnę i jestem przekonana, że będę równie zachwycona co w przypadku Déjà Dead