źródło |
Na Monsa Kallentofta trafiłam jeszcze w liceum podczas
wycieczki do Warszawy. Próbowałam uniknąć „zwiedzania” znienawidzonej galerii
handlowej – dla mnie wycieczka do opery powinna zacząć i zakończyć się w
operze. Schowałam się więc w Empiku, w nadziei, że nikt mnie nie znajdzie. Na
dziale kryminałów rzuciła mi się w oczy niebieska okładka „Ofiary w środku zimy”
. Przedstawiała zmarznięte nogi osoby, która wyglądała na wisielca. Jako, że
chowam w sobie głębokie zamiłowanie do brutalnych scen, od razu sięgnęłam po książkę.
Na wypożyczenie w bibliotece musiałam co prawda trochę poczekać, lecz od razu
wiedziałam, że Kallentoft będzie moją nową miłością.
Pierwsza część cyklu (który na chwilę obecną składa się z 5
części) o komisarz Malin Fors, to próba rozwiązania morderstwa Bengta
Andersona, człowieka, który został znaleziony powieszony na drzewie przy jednej
z szos prowadzących do Linköpingu. Drugi tom to jednak
zupełnie odmienna historia. W Śmierci letnią porą przenosimy się do zupełnie
innego wymiaru, w którym panuje piekło – okoliczne lasy płoną, temperatura już
dawno nie była tak wysoka. Zaczynają znikać dziewczynki akurat w wieku Tove -córki
głównej bohaterki. Jedna zostaje znaleziona martwa, wyszorowana do białości
klorinem*, zgwałcona. Innej udaje się uciec. Nie pamięta jednak niczego, co
mogłoby doprowadzić albo chociaż przybliżyć zespół śledczych do rozwiązania
zagadki.
To, co uwielbiam z książkach Kallentofta, to głębokie
przestudiowanie psychiki wszystkich bohaterów. Autor wplótł w śledztwo retrospekcje
dotyczące pojawiających się postaci. Dzięki temu czytelnik wie dokładnie, czemu
popełnione zostało morderstwo oraz czemu właścicielka budek z lodami przy
kąpieliskach tak chętnie bierze udział w gaszeniu pożarów trawiących miasto.
Szwedzki pisarz czyni każdą postać soczystą i pełną. Ponadto Malin Fors nie
jest antropologiem sadowym, patologiem czy lekarzem. Pracuje w policji, co
odbiega od ostatnio modnej konwencji medycznej. Ma niesamowitą intuicją, jednak
nie do końca potrafi podążać za jej głosem. Szuka, błądzi, zapętla się we
własnych rozważaniach. Mimo tragicznych wydarzeń pozostaje także zwykłą
kobietą, która nie potrafi się pogodzić z tym, z jaka łatwością rozpadło się jej
małżeństwo.
Pierwsza rzecz, która bije po oczach to tytuły. Każdy to
inna pora roku. Zaczynamy od zimy, poprzez lato, jesień i wiosnę. Gdy
dowiedziałam się, że powstaje piąta część zaczęłam zastanawiać się w duchu jak
wybrnie autor. Niedawno ukazała się „Piąta pora roku”. Jak powtarza mój tata –
prosty sposób zawsze jest najlepszy.
Mons Kallentoft ma z
pewnością swój własny niepowtarzalny styl. Już po przeczytaniu pierwszych stron Ofiary w środku zimy wiedziałam, ze trzymam w rękach coś zupełnie odmiennego.
Byłam głęboko przekonana, że czeka mnie zderzenie z zupełnie innym podejściem
do kryminału.
W oczy rzuca się czas, w którym opowiadane są zdarzenia.
Czas teraźniejszy. Malin nie szła, a idzie. Pies nie szczekał, a szczeka. Czyż
to nie banalne? Oczywiście początkowo nie mogłam się przyzwyczaić, było to
drażniące do granic możliwości. Zwykle gdy zagłębiam się w świat powieści biegam tuż obok bohatera,
razem z nim kryję się w krzakach, dostaję kamieniem w głowę (czasem odnoszę
wręcz wrażenie, że i mnie to zabolało). Zamiana czasu spowodowała, że unosiłam się
nad wszystkim oglądając całe zamieszanie z góry. Podczas lektury prawie cała
krzyczałam „Uważaj!”. Spotkałam się z tym pierwszy raz właśnie w serii o
komisarz Fors i jestem szczerze zafascynowana tym, jak prosty zabieg zmienił
moje postrzeganie rzeczywistości.
Nie tylko to jest swojego rodzaju podpisem autora. Kallentoft
dał możliwość mówienia ofiarom. Zarówno w Ofierze… jak i Śmierci… osoba zamordowana
stara się porozumieć ze światem żywych, pomóc policji dowiedzieć się prawdy,
ująć sprawcę. Nadal ma w sobie zupełnie „żywe” uczucia – tęskni, czuje się samotna,
odczuwa niewygodę i chłód. Dodaje to niesamowitej dynamiki całej powieści, zwłaszcza
gdy ktoś potrafi zobaczyć (oczywiście oczyma wyobraźni) ducha unoszącego się
nad funkcjonariuszami, który błaga o pomoc. Jeśli dorzucimy do tego np. niezwykle
sugestywnie opisaną scenę, gdy martwa dziewczyna patrzy funkcjonariuszom w oczy
i woła ojca, całość z pewnością wybija się na tle innych kryminałów. Mimo wszystko
to nie fantastyka – żywi nie słyszą martwych, bez przesady ;)
Możliwe, że niektórzy z niespełnionych pisarzy plują sobie w
brodę, że nie wpadli na tak proste rzeczy jak Kallentoft. On jednak wpadł, co
czyni jego powieści naprawdę niesamowitymi i trzymającymi w napięciu. W dodatku
autor jest Szwedem – a będąc Szwedem nie da się pisać źle ;)
*klorin, to (wedle mojej wiedzy) jakiś związek chloru do
odkażania, podobny do naszego domestosa, jednak mocniejszy.